29.12.2019

KOLEJNA #SPOWIEDŹ / CO MI PRZYNIÓSŁ 2019?


W sumie powinnam zacząć jak wiele się nauczyłam, jak wiele wspaniałych emocji przeżyłam i jak bardzo był to niesamowity czas - tak przynajmniej robi 80% ludzi działających w sieci. Większość z nich wciska najzwyczajniej totalną ściemę tylko po to aby wznieść się na wyżyny i stale Wam imponować. 

Jak było u mnie?

2019 chyba postanowił zrobić mi próbę życia i sprawdzić ile jestem w stanie unieść na swoich barkach, bo kopał mnie i dowalał mi nowego ciężaru co pare tygodni. Zaczęło się niewinnie zima, Nowy Rok... nowe plany wielka misja ogarnięcia swojego życia, plany szkoleń, kursów itp. aktywnie rozpoczęłam się rozwijać, doszkalać w zawodzie ale też bardziej skupiłam się na sobie, na swoich pasjach i na ludziach których chce w swoim życiu, zerwałam kontakty z bloggerami którzy siali zamęt w moim życiu i stale działali na mnie jak depresyjna kotwica. 

Zaczęłam robić zdjęcia na większa skale, przyjmować zlecenia na fotografię produktową a nawet nawiązałam współpracę z pewną znaną marką której robiłam zdjęcia na stronę i do katalogu więc początek roku był serio imponujący i sprawił, że nabrałam wiary we własne siły i możliwości. Później udało nam się wraz z Dianką zorganizować nasz autorski event #SecretsMeeting który ma na celu szkolić "ludzi internetu" w działach z których korzystamy w sieci, sama prowadziłam tam warsztaty z Flatlay które chyba się przyjęły bo uczestniczki mocno zaangażowały się w część kreatywnie i wyciągnęły wnioski co nadal widzę po ich zdjęciach :) 

Później było troszkę gorzej od Wielkanocy natłok pracy, choroba taty i pierdyliard obowiązków sprawił, że psychicznie miałam siano w głowie. Nie spałam, ogarniałam 3 prace, bloga, mieszkałam na dwa domy i ogólnie każdy miał do mnie pasmo próśb lub pretensji a ja najzwyczajniej w świecie potrzebowałam tylko ciszy i przytulenia albo przynajmniej kąta aby chociaż na 15 minut uciąć sobie drzemkę. W między czasie babcia miała udar, ja miałam kilka wyjazdów bloggerskich, a w pracy nikt nie chciał dać mi urlopu... Zmęczona i wyczerpana totalnie wyjechałam na SeeBloggers i tam mimo, iż cały czas aktywnie i nadal z minimalizmem snu mocno naładowałam akumulatorki a nawet zapasowe powerbanki. Hektolitry radości, śmiechy, rozmowy na podwórku do wczesnych godzin porannych i ogólnie doborowe towarzystwo sprawiły, że wychillowałam za te wszystkie tygodnie stresów. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i trzeba było wracać do rzeczywistości. Sezon urlopowy sprawił, że w pracy zostałam jedną pielęgniarką na ponad 100 podopiecznych i w pewnym momencie miałam już serdecznie dość tej roboty, bywały dyżury, że zostawałam sama z opiekunem i ogarnialiśmy chorych, 12h biegania (dosłownie) po pietrach w upale, stresie z mega poświęceniem a mimo to stale dostawaliśmy zjebki, jak to źle pracujemy... Po takich dyżurach śmigałam 60km do babci do szpitala albo ogarniałam, zakupy i sprzątałam dom...
Minęło parę tygodni i dostąpiłam zaszczytu urlopu planowanego... 14 dni wolnego  gdzie cześć tego czasu spędziłam na remoncie w domu a kilka ostatnich dni wybyłam w przysłowiowe Bieszczady... 
Urlop jak to bywa zleciał błyskawicznie i ponownie wróciłam do pracy gdzie byłam jedna pigułą na 100 pacjentów...
Po jednym z ciężkich, dziennych dyżurów, kiedy to jeszcze wzywana byłam do chorej na wizytę domową wróciłam bardzo późno do Maćka... Wykąpałam się, umyłam włosy, nałożyłam krem , założyłam koszulkę do spania i kiedy zamierzałam obejrzeć coś na Netflixie nagle poczułam dym... uchyliłam okno i ujrzałam przerażający widok na przeciwko płonęło moje miejsce pracy... Była 2 nad ranem, niewiele myśląc związałam włosy, założyłam adidasy, parkę i pobiegłam na drugą stronę ulicy. Ewakuowaliśmy ludzi z budynku i ratowaliśmy wszystko co cenne (leki, dokumentację medyczna czy dokumenty pacjentów). Rzucaliśmy koce przez okna, aby okryć chorych na ulicy, wszędzie wyły alarmy, po budynku biegali strażacy i policja, kiedy weszłyśmy do budynku spokojnie można było oddychać ale później zrobiło się sporo dymu więc musiałyśmy opuścić najwyższe piętro bo płonął dach. Dyrekcja w porozumieniu z innymi ośrodkami i MPK rozwiozła nas podstawionymi autokarami po innych ośrodkach gdzie do rana sprawowałyśmy opiekę nad chorymi którzy zostali nad przydzieleni. Noszenie ludzi, często 2 razy cięższych ode mnie, uspokajanie ich czy nawet zabezpieczenie aby jakoś wytrwali  do rana to była ciężka noc... Mokre włosy, najprawdopodobniej podtrucie dymem bo po jakichś 2 godzinach strasznie bolała mnie głowa i strasznie mnie mdliło, zero kasy przy sobie, telefon na słabej baterii a do tego personel placówki do której nas przewieziono stale miał do mnie i drugiej koleżanki pretensje, nie pozwalali nam nawet napić się wody, czy odejść na pare metrów (zasięg wzroku)  od mieszkańców. CHORE! To jest przerażające jak ludzie na stanowiskach nie radzą sobie ze stresem... No ale mniejsza o to...
Do domu wróciłam wielkim fartem, Maciek podjechał po mnie ok.8.30 kiedy zszedł ze swojego dyżuru, wróciliśmy do domu ale też nie mogliśmy podjechać autem pod dom bo cała ulica była zablokowana, dogaszali dach (po 6 godzinach) wszędzie pełno straży, prokuratura, policja i stacje telewizyjne. Nie mogłam odespać tej ponad doby na nogach bo stale było słychać komendy wydawane przez megafony, zrzucano bale z dachu i wszędzie śmierdziało dymem... Ropiały mi oczy, gardło miałam tak zdrapane, że czułam ciężar na płucach... o 18 musiałam iść na nockę a nadal nie wiedziałam gdzie mnie wyślą , do której placówki (a było ich kilka na terenie całego Lublina i okolic) trafię... Dojechałam na nocny dyżur, ludzie płakali, panikowali, niektórzy nie mieli czystych ubrań, leżeli w mokrej odzieży, nie mieli leków... Pamiętam, że razem z kolegą ogarnialiśmy listę pacjentów, próbowałam przypomnieć sobie i spisać leki jakie przyjmują podopieczni aby zacząć tworzyć jakaś dokumentację na przetrwanie tego czasu. Pamiętam, że przegadałam wtedy z kolegą ponad godzinę na telefonie bo cały czas wymienialiśmy się sytuacją "na froncie" ;), ale dużo mi to dało, bo jakoś się uspokajałam. Zresztą mam tak, że im więcej mam stresu tym bardziej trzeźwo myślę, nie panikuję tylko działam schematycznie. 
Dobra, ale rozpisuje się i rozpisuje ogólnie historia z pożarem zakończyła się tak, że podzielono personel i pacjentów na grupy i przydzielono nas do poszczególnych placówek. Od 1 września pracuje w nowym miejscu, było tragicznie na początku, teraz już trochę przywykłam ale nadal jest ciężko... to nie jest miejsce w którym podjęłam pracę, wszystko jest inne, inna specyfika pracy inne obowiązki... misja patoprzetrwanie. Dodatkowo rozpoczęła się szkoła więc i wróciłam do pracy w gabinecie. W między czasie zajmowałam się babcią którą wypisali do domu ze szpitala. Przez cały ten pożar i dodatkowe obowiązki musiałam zrezygnować z dwóch eventów w Warszawie. Później z jednego w Gdańsku. No trudno nie było na to ani siły ani czasu.  Myślałam, że już gorzej być nie może ale przecież kiedy jest źle,  ktoś próbuje trollować jeszcze bardziej, więc wysiadło mi zdrowie... posypałam się całkowicie... ponad 5 tygodni pracowałam z gorączką bo przez natłok zadań nie mogłam pozwolić sobie na lenistwo. Nie jadłam praktycznie nic, piłam tylko wodę, soki i żułam gumy. Skończyło się zapaleniem oskrzeli i serią 6 antybiotyków z czego 5 na mnie wcale nie działało, kolejne 3 tygodnie bez snu, z temp. 38. Ostatni antybiotyk zadziałał na mnie nad wyraz skutecznie zbił mi temp do 35,4 i tak mnie osłabił, że mdlałam w domu, raz nawet zasłabłam schodząc po schodach więc spadłam z 20 paru schodków rozbijając sobie nogę,  zdzierając skórę na żebrach, rozcinając udo i nabijając guza na głowie. Miesiąc spędziłam w domu, narobiłam sobie zaległości w gabinecie szkolnym i mimo, iż nadal czułam się tragicznie to wiedziałam, że muszę wracać. Kiedy myślałam, że już wyczerpałam limit przypałów na długi czas, moja mama poczuła się gorzej, zabrało ją pogotowie a co za tym idzie pobyt w szpitalu, setki badań i choroby których nikt się nie spodziewał.  Tata wyjechał na delegacje, brat mieszka 500km stąd a jedyną osobą która została upoważniona do odbioru badań to oczywiście ja. Migrena 8dniowa, ból tak przeszywający, że nie mogłam zwlec się z łóżka, każda wiązka światła przeszywała mi czaszkę więc leżałam w okularach przeciwsłonecznych a telefon wydzwaniał i zlecał dziesiątki zadań do wypełnienia. MASAKRA! Trzeba było zacisnąć zęby, otrzeć łzy i ruszyć dupę aby ratować innych... 
Z leczeniem mamy będziemy się bujać pewnie z pół roku (przy dobrych wiatrach) ale jeśli w moim życiu się coś nie zmieni to oficjalnie informuję, że wybuchnę lub wykituje...



Rok 2019 był dla mnie ciężki, wymagał ode mnie skupienia, poświęcenia i nieustannego wchodzenia w rolę bohatera, człowieka który ogrania wszystko ponad stan i nie okazuje słabości bo musi ciągnąć całe otoczenie w górę aby się nie załamać, nie poddać i jakoś wyjść z tych trudnych chwil. 
W głowie miałam sieczkę, w serduchu był rollercoaster, nie wiedziałam gdzie iść, co robić, trzymałam się tylko ważnych dla mnie osób. Dzięki tej garsteczce ludzi chyba nie zwariowałam, a ogromne wsparcie jakie mi dawali sprawiło, że zajmują spore miejsce w moim serduchu...

Chciałabym Wam tu napisać jak wiele dobroci i szczęścia przyniósł mi ten rok, jak się rozwinęłam ile osiągnęłam ale jedyne co osiągnęłam  to zahartowanie, rozbicie emocjonalne i udawanie bohatera.

Z rzeczy bardziej optymistycznych i takich które bardziej mogą interesować Was, osoby zainteresowane kosmetykami udało mi się wdrążyć w życie projekt #denkujeniekupuje - czyli akcję w której bloggerka urodowa odzwyczaiła się kupować wszystko i pragnąć wszystkiego co pojawia się w szafach ( piszę o tym tutaj). Jestem 100% przykładem, teorii, że nic nie muszę  a jedynie mogę więc nic nie może mnie zmusić do działania wbrew mojej woli. Z blogowych sytuacji zakończyłam 80% współprac podziękowałam markom i praktycznie tyle samo propozycji odrzucam bo nie chce robić niczego wbrew sobie, nie chce Wam tu pokazywać chłamu i namawiać Was do zakupów które  wcale nie dadzą Wam szczęścia. Ponoszę odpowiedzialność za swoje słowa i nie chce Was naciągać na jakieś buble w stylu "ta paletka jest zajebista" a za tydzień  wyrzucę z siebie "ta jest jeszcze lepsza kupcie kolejną" - to nie ja. Denkuję wszystko co siedzi w zapasach i całkowicie przechodzę na świadome, naturalne zakupy. Ograniczam plastik, folie i chemię.  Nie znaczy to, że zostaję teraz jakimś psychoECOblogerem który będzie Wam wbijał metalową słomkę w aortę za kupowanie rzeczy które nie łapią się w zbiór ZERO WASTE, nie - to też, nie ja.

Nie będę udawać, naginać rzeczywistości aby Wam zaimponować. Nie jestem z cukru, nie kicham brokatem, nie jestem też robotem którego nic nie rusza... Jestem turbo wrażliwcem ale życie mnie hartuje i uczy (dżizas jak to teraz słabo zabrzmi) walki o to aby było lepiej.

Nie zamierzam tworzyć na 2020r. list, czelendżów itp. spraw bo jak widzicie po moim 2019 wystarczy jedno zatrzepotanie motyla aby wywołało tornado i przewaliło wszystkie kostki domina. 
Jedyny plan jaki mam to łapać chwilę, poświęcać sobie i najbliższym więcej czasu. Skupić się na tym co jest TU I TERAZ, bo zaraz może mnie nie być.


Z okazji nadchodzącego Roku życzę Wam zdrowia, przychylności losu i siły, aby nic nie było Was w stanie zatrzymać. Niech moc będzie z Wami a 2020 będzie lepszy od nikczemnej 19stki :) 

Ściskam!
________________________________________________

https://www.mazgoo.pl/2019/08/zmiana-zycia-po-trzydziestce.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostawcie ślad po sobie, dzięki temu łatwiej będzie mi trafić na Wasze blogi :)
Pozdrawiam ciepło i zachęcam do obserwacji :)